Obóz dla uchodźców, gdzieś na krańcach Europy. Dwaj bohaterowie – Europejczyk i Syryjczyk – opowiadają o tym miejscu z odmiennych perspektyw. Szukają tam dla siebie, ratunku, każdy na swój sposób. Wokół rozbrzmiewają anonimowe głosy wykluczonych, mieszkańców, a nawet polityków. Mieszają się czasy, języki i konwencje. Azylto szukanie formy zdolnej nazwać rozpad naszego świata.
„Należy chyba bać się o tę książkę. Bo czy da się znaleźć język adekwatny do katastrofy, którą próbuje ona – właściwie co? – relacjonować? przybliżyć? zreinterpretować? Mościcki stara się opowiadać z różnych perspektyw, patrzeć więcej niż jedną parą oczu, stara się być i wewnątrz, i na zewnątrz koszmaru. Jego opowieść meandruje, waha się, przybliża i oddala od opisywanych miejsc i twarzy, czasem zamiera i poprzestaje na wyliczance imion nieżyjących osób.
Należy chyba bać się o tę książkę, boczy literatura w ogóle jest w stanie tyle unieść? Ale co się stanie z naszymi opowieściami, jeśli zaniecha takich prób?”
Barbara Klicka
„Rozbił się kiedyś nowozelandzki samolot pasażerski o najwyższy szczyt Antarktydy, bo pilot pomylił lądolód z niebem. Tak samo giną codziennie topielcy, niebo im się miesza z czeluścią, i taka jest książka Mościckiego: „Amena, Gloria, Nurah, Taiba, Zainab, Ersi, Jazmine, Farah, Victoria, Nadine, Beza, Roaa – wyrzuciły ich na brzeg”. Być może ta opowieść winna składać się ze stu dwudziestu stron takiego indeksu – byłaby wtedy nieco bardziej wartka, ale i pewnie trochę bardziej kłamliwa. Nie może jednak – zajawka musi czytelnika od tekstu odrzucać, żeby w samym tekście mógł utonąć i obrócić się na wznak jeszcze żywy, zobaczyć, co nad tekstem ciągle stoi. Sam tekst znowu – żeby zrównał niebo z czeluścią w nas i w nas utonął; żeby nigdy go nie wyrzuciło na brzeg nas.”
Konrad Góra