„Kariery” to dzieło jednej z najwybitniejszych polskich powieściopisarek Elizy Orzeszkowej. Była nominowana do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 roku, kiedy to członkowie Komitetu Noblowskiego uznali iż: „O ile w tekstach Sienkiewicza bije szlachetne polskie serce, to w twórczości Elizy Orzeszkowej bije serce człowieka”.
„Od kilku miesięcy obaj o jednej porze wchodzili do szyneczku, wnosząc z ulic wielkiego miasta śnieg na niezgrabnem obuwiu i nosy zaczerwienione od mrozu, a z tajemnych głębin swego życia paltoty poplamione i oczy mętne, znudzone, ponure. Jeden miewał na głowie kołpak, podartem futrem obszyty, a na szyi szal czerwonej barwy; drugiego czapka białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem świeciła, a szyja długa, cienka, koścista, wyciągała się naprzód ruchem żórawia, poszukującego żeru, albo człowieka, upatrującego najlepszego do utopienia się miejsca na wodzie. Pierwszy był krępy, barczysty, rumiany; drugi - wysoki, chudy, z długą, żółtą, kościstą twarzą. Tamten mówił chętnie i wiele, na poniesione krzywdy wyrzekał, czasem przekleństwa miotał, czasem świetne widoki przyszłości roił; ten pił i przekąsywał w milczeniu, ponuro w ziemię patrzył, czasem drzemał, lub w podartym notatniku pisał, lub plecami do ściany przylgnąwszy, z opadłą na piersi głową, ciszej to głośniej niezrozumiałe pieśni jakieś nucił. Kiedy krępy i rumiany, wziąwszy się pod boki, albo zuchwale ramionami rozmachując, wykrzykiwał: »Ej, ojczulku, jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze oni przede mną ręce, jak struny, wyciągać będą! Jeszcze ja im, na wysokiem krześle siedząc, figi pod nos, a kolanem w plecy dawać będę!« kiedy zaś ciche zrazu nucenie drugiego przechodziło w cienki dyskant, słychać w niem było słowa: »Ptaszku, ptaszku, skąd przylatasz, czy nie z moich stron?« - był to znak, że obaj już dobrze sobie podpili. Lecz kiedy pierwszy, mnóstwo procesów wygrawszy i krzywdy doznane pomściwszy, przesuwał się z wysokiego na jeszcze wyższe krzesło, zapytywał miłą, lecz niewierną Tanię: czy teraz, gdy on tak wysoko siedzi, chciałaby losy jego dzielić? - aha! czy teraz nie żałuje, że takiego, jak on, człowieka porzuciła? aha! - zaś drugi, coraz cieńszym i żałośliwszym dyskantem nucił: »Po mej śmierci nie zadzwoni mój ojczysty dzwon« - znaczyło to, że byli obaj zupełnie już pijani.
Długo o jednej porze do jednego miejsca przychodząc, nie znali się wzajem, przelotnie chyba siebie spostrzegali. Każdy z nich był zajęty sobą i sobie tylko znaną przepaścią, z której tu przybywał. Pewnego dnia jednak zaszło zbliżenie.
Szynk był mały i podrzędny. Weszli do niego prawie jednocześnie, w chwili, gdy nad szeroką, śniegiem zasłaną ulicą zapalił żółte, od muślinowej firanki mętne, światło swego okna. Weszli i z daleka od siebie, przed butelkami, czarkami i misami, pełnemi kwaszonych ogórków i śledzi, zasiedli. Innych gości jeszcze nie było. Znacznie później wszcząć się tu miał ruch i hałas; teraz panowały jeszcze pustka i cisza. U ścian i okna w skąpem świetle gazowego płomyka pobłyskiwały szkła i zawarte w nich płyny, w ciemnym kącie zegar głośno i jednostajnie tętnił, za bufetem przy ziemi ktoś metalowemi i szklanemi naczyniami pobrząkiwał, za oknem czasem ze wzdychaniem i jękiem zaszalała zawierucha śnieżna, lub po zmarzłym śniegu zgrzytając, przeleciały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, albo głośne i krótkie zaklęcie powożonego: »Eh ty, dyabli bałwanie, szybciej!«
Jeden z gości szynku, nudząc się i niecierpliwiąc, że gadać z kim niema, pił jeszcze niewiele, zżymał się, niezrozumiale mruczał; drugi dość długo w podartym notatniku pisał, zawartość czarki po kropli sączył, aż plecami do ściany przylgnął i może zadrzemał, bo powieki przymknął. Pierwszemu do wysokiego krzesła i zdradliwej Tani, drugiemu - do ptaszka z jego stron i ojczystego dzwonu daleko jeszcze było.
Wtem z za bufetu podniósł się i wyprostował żółty kożuch gospodarza szynku, i wśród ciszy rozległo się grubym głosem wymówione pytanie:
- A co? papiery przyszły?”
Fragment