Kolejny zbiór mistrzowskich felietonów Boya. Często autorefleksyjne, zawsze celne. --- [Fragment] ---Po którymś moim niedzielnym felietonie pewien znajomy, spotkawszy mnie, zapytał: „Czy bardzo panu nawymyślano? - Nie bardzo, odrzekłem; ot, wszystkiego jedno pismo zaczepiło mnie i to dosyć miękko. - Cóż panu napisali? - Że powinno się mnie postawić pod pręgierzem… - To pan nazywa miękko? No, to pan jest wymagający”…(...)I zadumałem się, na czym polega istota grubych słów, ich tonizujące działanie? Jest w tym jakaś tajemnica mowy i myśli ludzkiej. Bo że ta mistyka - nie waham się jej nazwać mistyką - istnieje, nie ulega wątpliwości. Żył w XVI wieku pisarz nazwiskiem Rabelais, pisarz, którego sam wzniosły i katolicki Chateaubriand nie waha się ze czcią nazwać „ojcem literatury francuskiej”. Otóż, dzieło Rabelais'go - cud mądrości i geniuszu! - jest po prostu tak zapaskudzone grubymi i sprośnymi słowami, w takim nadmiarze i w tak monstrualnych kombinacjach, że człowiek delikatny, nie mówiąc już o kobiecie, nie może pism tego autora wziąć do ręki. Zaczęto tedy mówić tak: mamy genialnego pisarza, mamy arcydzieło rozumu i dowcipu, ale zanieczyszczone. Cóż prostszego, jak oczyścić je z tych szpetnych narośli? Zostawić to, co mądre, wyciąć to, co plugawe, i dać narodowi francuskiemu, francuskiej młodzieży, czystego Rabelais'go. I o dziwo, kiedy spróbowano dokonać tej operacji, okazało się, że w tym oczyszczonym wydaniu Rabelais przestał być mądry, przestał być zabawny, nie zostało z niego nic. Grube słowa - jak się okazało - nie były naroślą, ale były jakimś chemicznym połączeniem, mistycznym naczyniem myśli. Można Rabelais'go nie czytać, ale nie da się go oczyszczać.