Aktualności

ksiazka420

powrót do aktualności

Sasza Hady - Na końcu wchodzą ninja 

2015-11-19 | Nowość 

Uwaga! Niedługo, bo 25 listopada, odbędzie się premiera książki "Na końcu wchodzą Ninja", autorstwa Aleksandry Motyki, znanej lepiej jako Sasza Hady. Skąd możecie znać autorkę? Otóż jest ona współscenarzystką Dzikiego Gonu

Warszawa, koniec listopada 2013 roku. Powoli zbliżają się Święta, ale w studiu Nasty Oranges nie czuć bożonarodzeniowej atmosfery – cały zespół gorączkowo pracuje nad czwartą częścią popularnej gry fabularnej o kanadyjskim traperze. Powodzenie projektu wisi na włosku, odkąd w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął dyrektor kreatywny, Jasiek Ritmeijer, a wraz z nim najnowsza wersja scenariusza gry. Tymczasem wydaje się, że jedyną osobą starającą się go odnaleźć, jest Marcin Stawecki, nowy producent, który dotąd nie miał nic wspólnego z branżą gier i nawet nie domyśla się, co go czeka. Biurowe intrygi, zarwane noce, tajemnicze wiadomości układane z klocków LEGO, brawurowa ucieczka przed policją, pocałunek z Harley Quinn – to tylko niektóre z atrakcji, jakie zafundują mu nowi współpracownicy, zanim zorientuje się, o co tu tak naprawdę chodzi. A wtedy będzie już za późno, żeby się wycofać.


Na końcu wchodzą ninja to napisana z pasji, ciepła i ironiczna powieść przybliżająca czytelnikom świat polskich twórców gier. To książka o rodzącej się fascynacji i cenie, jaką trzeba zapłacić za oddanie się pasji tworzenia. A także o tym, po czym poznać prawdziwego fana Wiedźmina, dlaczego nie należy romansować z duchami i co to jest wyścig pajaców.

 

Sasza Hady (Aleksandra Motyka) – autorka kryminałów o prywatnym detektywie Alfredzie Bendelinie (Morderstwo na mokradłach, 2012 oraz Trup z Nottingham, 2013), a od 2013 roku także współscenarzystka gry Wiedźmin 3. Dziki Gon oraz dodatku do gry Wiedźmin 3. Dziki Gon. Krew i wino. Napisała słowa do Wilczej zamieci i od jakiegoś czasu nie może się uwolnić od tej melodii.   


Zresztą... przeczytajcie:


[…]

Zapisał zmiany w pliku dialogowym i dopił resztkę wiśniowej coli z puszki. Wiele osób w Nasty Oranges wierzyło, że ten napój bogów dodaje im nadludzkich sił i pozwala pracować praktycznie w nieskończoność, ale akurat Paweł, którego wystarczająco napędzała czysta, szaleńcza pasja, pił ją raczej w ramach solidarności z zespołem. 


Dochodziła druga, więc zaczynanie nowej sceny nie miało sensu, ale i tak przez chwilę z sobą walczył – może tylko zerknie, co tam jest do zrobienia? Nie, nie ma się co oszukiwać: to było jak obiecywanie, że po otwarciu paczki zje się tylko jedno ciastko. Westchnął tęsknie i z ociąganiem przełączył komputer w tryb czuwania. Kiedy układał się wygodnie pod biurkiem, do pokoju questowców zajrzał ochroniarz, robiący nocny obchód.

– Już pan idzie spać, panie Pawle? – zapytał życzliwie.

– Tak, niestety. 

– A co dziś pan pisał?

– Prolog. Znowu.

– Hmm, który to już raz?

Paweł podsunął sobie pod głowę zwinięty sweter i zaczął bezgłośnie liczyć.

– Chyba dwunasty. 

Ochroniarz pokiwał głową z zadowoleniem, jakby właśnie uzyskał kolejny dowód na to, że świat funkcjonuje prawidłowo: słońce wstaje na wschodzie, bociany odlatują na zimę, questowcy po raz kolejny przepisują dialogi.  

– Prolog jest zawsze najtrudniejszy – powiedział ze znawstwem.

– Szczerze mówiąc, zapowiada się, że tym razem będziemy mieć dużo więcej problemów z zakończeniem. Kto dziś jeszcze zostaje?

– Tylko pan Franek. Śpi w salce konferencyjnej. Pan jest ostatni na nogach, jak zwykle – uspokoił go. – To ja już pójdę, nie będę przeszkadzać. Zgasić panu światło?

– A tak, dziękuję. Dobranoc, panie Ludwiku.


Ochroniarz skinął mu przyjaźnie głową i wycofał się na korytarz. Lubił Pawła Stentora, aczkolwiek na pewno poważałby go o wiele bardziej, gdyby był prawdziwym pisarzem (to znaczy: z zawodu), a nie biologiem. Z całego zespołu tylko creative director, Jasiek Ritmeijer, miał odpowiednie kompetencje jako autor komiksów, ale za nim z kolei pan Ludwik nie przepadał. Reszta teamu też była po jakichś niepoważnych studiach: architektura, dziennikarstwo czy inne socjologie. Aż dziwne, że losy Noaha Finnleya (którego pan Ludwik szanował, rzecz jasna, najbardziej) powierzono w ręce takich ludzi.

Całe studio Nasty Oranges było pogrążone w ciszy. Kiedy szedł przez skąpo oświetlone korytarze, słyszał tylko lekkie skrzypienie gumowych podeszew swoich butów i szelest sztywnej bluzy. 


Sprawdzał, czy we wszystkich pokojach pogaszono światła, czy okna są porządnie zamknięte, a nawilżacze włączone, ale tak naprawdę o wiele ważniejsze było to powolne, pełne namaszczenia przechadzanie się. Nocą w budynku panowała zupełnie inna atmosfera niż za dnia, kiedy korytarze były pełne, trzaskały drzwi i wszyscy wrzeszczeli jak opętani, i pan Ludwik napawał się teraz tym intymnym, kosmicznym spokojem. Miał poczucie, że zaglądając w każdy kąt, odpiera ciemne siły chaosu, jakby samo jego spojrzenie odnawiało ochronne czary wplecione w mury budynku, a gdyby go zabrakło, ci wariaci za dnia rozpieprzyliby studio w drobny mak. 


Na podeście pierwszego piętra zatrzymał się, żeby pokontemplować przez chwilę szkice koncepcyjne z poprzedniej części gry oprawione w podłużną antyramę. Wszystkie z ustawionych w rzędzie rysunków przedstawiały Louisę May, ale każdy w innej pozie, ubraniu lub – te były najlepsze – bez ubrania. Mając miłą świadomość, że obcuje z prawdziwą sztuką, przyjrzał się niedużym, zawadiacko uniesionym dziewczęcym piersiom i skąpym batystowym majtkom. Zawsze mu się wydawało, że kobiety w tych czasach nosiły wielkie, workowate pantalony, ale pan Florek, art director, wyjaśnił mu, że w grze pewne rzeczy traktuje się umownie. Niewątpliwie było to dobre i słuszne.


Pan Ludwik sprawdził pierwsze piętro, a potem drugie – tam spędzał zawsze najmniej czasu, bo pokoje dyrektorów nawet nocą emanowały taką atmosferą władzy i autorytetu, że czuł się nieswojo. Kiedy wrócił na dół, na recepcję, zrobił sobie mocnej, gorącej herbaty z cukrem.

Jakiś kwadrans po tym człowiek, który ukrywał się pod biurkiem w pokoju Jaśka Ritmeijera, wymknął się cicho na korytarz. Poruszał się czujnie, ale pewnie. Na parterze skierował się od razu do tylnego wyjścia, otworzył drzwi kluczem i wtopił się w deszczową, listopadową noc jak duch.


Pan Ludwik nadstawił uszu, kiedy przez okno od strony ulicy usłyszał warkot silnika, ale potem od razu wrócił do obserwowania poczynań Waltera White’a na swoim nowym tablecie. To był urodzinowy prezent od córki i jeszcze nawet nie usunął przeźroczystej folii ochraniającej ekran.

Dopiero dwa dni potem ustalono, że to tej właśnie nocy – w sobotę dziewiątego listopada – Jasiek Ritmeijer zniknął bez śladu.