Moc poezji Oli Lewandowskiej wynika z napięć – z elektryzującego niepokoju, który w skwarnym sierpniu przed burzą sprowadza szajbę, z napięcia powierzchniowego rzeki, z której zaraz wyłonią się kampowe syreniary, z napięć między łobuziarstwem z „ośki”, z erotycznych napięć pokwitającej skóry, z napięcia skórki na cierpkich jeszcze dziczkach. Debiutantka z zadziornym bezwstydem przywołuje krindżowe „grls myths”: bujamy się więc do lamentów Lany Del Rey czy Nicka Cave’a, odtwarzamy ścieżki smutnych dziewczyn z Przekleństw niewinności, dajemy się skusić na pikniki pod wiszącymi skałami, zaliczamy nocki w białej satynie, ochoczo leziemy w ten trip. Na osiedlu to one, typiarki z trzepaka, sprawują władzę patrzenia (male gaze ma tu bana), burzą krew, głodne poławiają i polują, zaciągają się po bezdech i przyciągają: na frajdę, na zgubę, na wiersz.