—Jedźże prędzej, do stu piorunów! Trzy ruble napiwku! — wrzeszczał Rostow jak opętany, o kilka kroków od pałacu, jak gdyby nie miał już nigdy dojechać. Sanie skręciły w prawo i zatrzymały się przed gankiem. Rostow poznał natychmiast gzyms obłupany, słupek kamienny wysunięty aż na chodnik, i wyskoczył z sanek, zanim te się zatrzymały. Jednym susem był już na górze, przeskakując po trzy schody na raz. Pałac wyglądał na pozór tak samo zimno i spokojnie jak dawniej. Cóż te mury obchodziło, czy kto z nich wyjeżdżał, czy powracał? W sieni nie zastał nikogo. — Wielki Boże! czy wydarzyło się u nas jakie nieszczęście? — pomyślał Rostow z dziwnym serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czym mama tak się irytuje... Ach! otóż i przedpokój!... (Fragment)