Kiedy pomieszkiwałam we Włoszech, największą atrakcją towarzyską, poza wycieczką rowerową lub pieszą w boskie plenery, była pielgrzymka na targ staroci.
Najlepiej do Arezzo, mekki antykwariuszy. Impreza odbywa się w każdy pierwszy weekend miesiąca od 5o lat z górką. Rocznie poluje tam nawet 200 tys. osób. Wśród nich i Sting, i Drew Pritchard, znany z TV walijski handlarz antykami. Niestety, obecności żadnego z tych panów nie doświadczyłam na żywo, pewnie z racji pandemicznego przerzedzenia tłumów. Przyjemność znalazłam natomiast w obserwacji lokalnych technik negocjacyjnych. Z kamienną twarzą (co za męka!) przebierałam w filiżankach i wazonikach. Przymierzałam korale, przeglądając się w rozrzeźbionych lustrach, opartych o ławki na placu. W tym czasie zabawiano mnie anegdotami, a nawet raczono winem. Powiem Wam, że ten teatr nie może się znudzić. Ciekawych rzeczy nie zabraknie, bo Włochy to jedno wielkie muzeum. Wstęp jest za darmo, a dreszczyk emocji, jaki daje myśl, że upolujesz renesansową Madonnę za grosze, nierówny ekscytacji jakimikolwiek innymi zakupami.
Skąd we współczesnych taki pęd do staroci, do autentyzmu, do obcowania z przedmiotem, w którym czuć wysiłek i emocje człowieka – jego twórcy?
Wydaje mi się, że im szybciej żyjemy, tym bardziej łakniemy przedmiotów, które są jak skrytki na wspomnienia. Takich, dzięki którym dotkniemy przeszłości, prawdziwszych czasów. Tym silniejsze w nas to pragnienie, im boleśniej odczuwamy brak własnego domu pełnego mebli po pradziadkach, obrazów, sreber, fotografii, historii kilku pokoleń. Łatajmy więc własne życie, kolekcjonujmy rzeczy z drugiej ręki, dopisujmy im ciąg dalszy.
Zapraszamy do lektury!